Wciąż gra we mnie zakończony zaledwie w niedzielę krakowski Festiwal Musica Divina, organizowany przez Fundację inCanto. O festiwalu, o wspaniałym zapale jego twórców i o tym, dlaczego wspieram fundację z Krakowa z najgłębszym przekonaniem, że to dobrze zainwestowane wysiłek i pieniądze, pisałem kilka dni temu w innym tekście(do którego lektury bardzo zachęcam). Teraz zaś słucham płyty wydanej właśnie przez inCanto i zastanawiam się nad tajemnicą muzyki.
To płyta estońskiego zespołu Linnamuusikud „Nutu Laulud”, której tematem są Jeremiaszowe Lamentacje – tak jak i były tematem tegorocznego festiwalu. Każdy z sześciu koncertów Musica Divina był na swój sposób wyjątkowy oraz niezwykły i mógłbym pisać wiele o każdym. Lecz gdybym miał wybrać koncert najbardziej symboliczny, to byłby to właśnie popis Estończyków. Choć słowo „popis” nie jest tu całkiem właściwe – nie było tam fajerwerków. Była głęboka, muzyczna medytacja. Gregoriańskie chorały, utwory Wacława z Szamotuł i Mikołaja Zieleńskiego (dwóch wielkich mistrzów polskiego renesansu muzycznego), przepuszczone przez filtr estońskiej wrażliwości i tradycji muzycznej. No i były tradycyjne estońskie chorały, wyśpiewywane w języku dla nas egzotycznym, ale przez to szczególnie pięknym i intrygującym. Forma była oszczędna, nawet bardzo, wręcz ascetyczna. Działo się to w pięknym wnętrzu krakowskiej Bazyliki Świętej Trójcy… i tu dochodzimy do tego, czego właśnie opisać się już nie da. Gotyckie wnętrze świątyni w zestawieniu z tematem koncertu i festiwalu – lamentem nad tragedią Jerozolimy; z egzotyką języka estońskiego; z bardzo przemyślanym oświetleniem, wydobywającym z mroku niektóre detale wnętrza – połączenie tego wszystkiego z samą muzyką tworzy emocję, która już nie poddaje się werbalizacji. Jeśli tylko nie jesteśmy pozbawieni podstawowej wrażliwości, przenosi nas to wszystko choćby na moment do innej rzeczywistości. Takie momenty są dowodem na to, o czym w swoim głośnym filmie „Why Beauty Matters” lata temu opowiadał nieodżałowany Sir Roger Scruton: że piękno jest drzwiami do innego wymiaru i innej rzeczywistości.
Jestem ogromnie wdzięczny niestrudzonym przyjaciołom z inCanto, że przez tydzień mogłem dzięki nim przez te drzwi zaglądać, gdy nieco się uchylały w kolejne koncertowe wieczory. Za każdym razem prócz mnie mogło to uczynić przynajmniej kilkaset osób. Było to coś znacznie więcej niż tylko odczucie muzyczne. Sięgnęliśmy dalej, głębiej i duże znaczenie miało to, na ile przez wspomniane drzwi byli w stanie spojrzeć sami artyści.
Linnamuusikud to zespół o tyle niezwykły, że złożony z ludzi, których łączą nie tylko muzyczne fascynacje, lecz również wartości. Lamentacje nie były więc dla nich tylko utworem do wykonania – były także swego rodzaju modlitwą. Nie chcę przez to powiedzieć, że aby wykonać przejmująco Wielką Mszę h-moll Bacha, Nieszpory Maryjne Monteverdiego czy Mszę dla Parafii i Konwentów François Couperina trzeba być ortodoksyjnym katolikiem (co zresztą w przypadku Mszy h-moll byłoby o tyle wątpliwe, że to utwór niepasujący ani do liturgii protestanckiej, ani katolickiej). W ten sposób uraziłbym wielu wspaniałych artystów. Trzeba natomiast widzieć i czuć coś więcej niż tylko nuty, technikę, tempo. Dotyczy to zresztą także świeckiej muzyki. Najkrócej mówiąc – trzeba mieć poczucie, że wykonywana muzyka uchyla wspomniane drzwi. I tylko wówczas będzie przez nie mogła także zajrzeć publiczność.
Łukasz Warzecha
źródło: Magazyn Kontra
cały tekst do przeczytania na stronie magazynkontra.pl